Krzyk czarnych ścian
Mam przyjaciela starszego ode mnie, chorego na ciężką postać hemofilii. Choroba poskręcała go bezlitośnie – dużo wylewów plus wyjątkowo podatne stawy na szybkie nieodwracalne zmiany, które każdy z nas, chorych, ma, tylko w mniejszym stopniu niż on. Mieszka, a właściwe mieszkał na wsi, żonaty, bez dzieci. Żona po dwudziestu latach, nie mogąc znieść dłużej jego kalectwa i ciągłego obsługiwania – odeszła i wyjechała w nieznanym kierunku. Po roku dostał zawiadomienie z sądu z pozwu takiej to a takiej o rozwiązanie małżeństwa. Sprawa odbyła się polubownie, każde z nich wróciło do swoich miejsc. Mój przyjaciel po powrocie do domu, stanął przed ścianą, wtedy jeszcze białą, a właściwie usiadł, bo już od paru ładnych lat jeździł na wózku. Ta ściana była jak mur, którego nie można przebić, wiedział że za nią nie ma już nic. Dla niego świat się skończył. Pierwsza myśl – samobójstwo, ale jak to hemofilik, bał się cierpienia. Przecież całe życie walczył i robił wszystko, by nie bolało, więc jak pomyślał o zadzierzgnięciu to organizm podpowiadał, że to będzie bolało. Strzał w głowę odpadał z prozaicznego powodu braku takowego urządzenia, ale to też ból i dużo krwi dookoła. W końcu wpadł na genialny i wydawało się najprostszy plan, czyli alkohol. Wiedział że ma tykającą bombę w wątrobie, więc postanowił dorzucić jej coś, co spowoduje jej wcześniejszą eksplozje. Zadowolony z siebie i ze swojego chytrego planu, zaczął go realizować. Ściana nie drgnęła, ale za to zmieniła kolor z białego na lekko wpadający w róż. Wymyślił sobie, że będzie najszczęśliwszym człowiekiem, jak zobaczy ją w kolorze czarnym, po prostu nie chciał już oglądać tego najwspanialszego ze światów. Z lekko szyderczym uśmiechem, mocno się przyłożył do realizacji swojego planu. W tym czasie, do mieszkania wprowadzili się nowi lokatorzy : szczury, myszy, pająki. Cieszył się, bo miał towarzystwo, z którym mógł pogadać. Mnie tylko jednego wpuszczał do tego swojego „królestwa”, ale postawił mi warunek, na który musiałem przystać, że bezwzględnie nie będę prawił mu morałów. Przywoziłem więc mu czynnik, trochę jedzenia, no i to na co najbardziej czekał – samogon. Był najtańszy i wychodziło go dużo więcej, za te 900 zł renty, które państwo mu wypłacało, po 15-stu latach pracy. Nigdy nie zwracał się z prośbą o żadne zapomogi, albo inną jałmużnę, był na to zbyt dumny. W tym czasie dom popadł w ruinę, już ciężko było znaleźć takie miejsce w pokoju, gdzie można byłoby postawić łóżko tak, by nie padała na nie woda z sufitu. Ale to wszystko nie było dla niego ważne, trzymał się swojego, chytrze obmyślonego planu i mówił:
– Wiesiek jest dobrze, czuję że to już niedługo. Czytałem mu swoje wierszo-podobne a on płakał i mówił:
– Widzisz są na świecie tęsknoty, pragnienia, nadzieje, ale wiesz, to musi być gdzieś daleko. Nie był głupi, miał poczucie humoru i dużą dozę ironii. W końcu część domu, w którym mieszkał, zawaliła się.
– Widzisz mówił, skurwysyn nie wytrzymał, zawalił się a przysięgał że będzie przy mnie stał w zdrowiu i w chorobie. Trzeba było coś z tym zrobić, ale jak podejść do niego i namówić go, by zmienił miejsce zamieszkania, na takie o lepszym standardzie. Trudno, zaryzykowałem, że mnie zbeszta i zaproponowałem by zamieszkał razem ze mną w bloku. Wiedział że mieszkam razem z 80-cio letnią matką i póki ona żyje, jakoś damy radę a potem się zobaczy. Popatrzył na mnie ze swoim rozbrajającym uśmiechem i odpowiedział:
– Wiesiu chyba żeś ochujał. Szybko więc zmieniłem zdanie i zaproponowałem mu domek na działce, taki z jednym pomieszczeniem, ale z podłączonym światłem i wodą, Nic nie odpowiedział, kazał mi wyjść i nie zapomnieć jutro o samogonie. Pomyślałem sobie, dobrze jest, przynajmniej nie powiedział, żebym więcej tu nie wracał. Minęło parę tygodni, przez ten czas nie wracaliśmy do tematu. Wreszcie ponowiłem propozycję i o dziwo, zgodził się. Postawił tylko jeden warunek, że tam ma umrzeć i nigdzie więcej i na to mam mu dać słowo honoru – dałem. Przeprowadzka nie trwała długo i nie była skomplikowana z tej prostej przyczyny, że miał niewiele dobytku, parę łachów i jakieś garnki, resztę zdążył przeznaczyć na swój misterny plan. Na działce cudów nie było, ale on ich nie oczekiwał. Do tego domku od mojego bloku jest jakieś trzysta metrów. Moja matka gotując dla mnie i dla siebie, zawsze pamiętała by ugotować więcej, a ja to wszystko wraz z innym zakupami, na które dawał pieniądze, zawoziłem, bo przejście dla mnie tej odległości, to jak zdobycie Mount Everestu. Martwiłem się trochę, bo czasami moje wylewy nie pozwalały mi się poruszać, nawet dojść do samochodu a nie chciałem w to wszystko angażować matki i wtedy o pomoc prosiłem kolegów. I tak radziliśmy sobie, przez kilka ładnych miesięcy. Zajeżdżam któregoś pięknego popołudnia, a w środku z moim przyjacielem przy stole, siedzi jakaś dama. No z tą damą to trochę przesadziłem, w każdym razie siedzieli i już oboje byli dobrze zaprawieni. Wszedłem, przedstawiłem się. – Dajka, powiedziała dama, ściskając mnie mocno za rękę i od razu z dubeltówki otrzymałem trzy pocałunki.
– Siadaj z nami, walniemy po lufie, zaraz potem dodała:
– Jesteś w porzo, twój przyjaciel mi to mówił, a ja lubię gości na poziomie, nie na darmo mówią na mnie Dajka.
Podziękowałem grzecznie za wyrazy uwielbienia, tym bardziej że mój przyjaciel słodko drzemał z głową opartą o stół, zostawiłem jedzenie w szafce a butelczynę którą też miałem ze sobą, profilaktycznie, nie znając zamiarów Dajki, zabrałem z powrotem do domu, z myślą, że przecież mogę dostarczyć ją jutro. W drodze powrotnej, cały czas się zastanawiałem od jakiego imienia żeńskiego jest to zdrobnienie: Dajka. Trochę się martwiłem tą nową sytuacją, ale w końcu czy było czym?. Co można było wynieść z tego pokoiku na co się połaszczyć?. Jeszcze bardziej uspokoił mnie fakt, że wychodząc, widziałem na stole w litrowej butelce niedopite pół. Na drugi dzień wciąż z lekkimi obawami, wyruszyłem tuż po południu, bo matka dość wcześnie ugotowała jakąś zupę. Włączyłem swojego Bolida, który stoi tuż pod klatką schodową, by było do niego jak najbliżej, wtedy mniej kroków, a co zatem idzie mniej bólu, zaczynając od stawów skokowych, a kończąc na biodrach. Dzięki Bolidowi pokonuję te trzysta metrów w ciągu dwóch minut. Wchodzę, i pierwsze, co zauważyłem, to porządek, a w butelce plastikowej urżniętej do połowy, pęk pięknych kwiatów. Co prawda były łudząco podobne do kwiatów rosnących na działce sąsiada, ale postanowiłem nie zawracać sobie głowy podobieństwami. Przyjaciel przywitał mnie słowami:
– Co się tak guzdrzesz dziś Wiesiu, zostawiłeś nas wczoraj o suchym pysku, ledwo co zostało na poranne śniadanie. Za to od Dajki dostałem strzał z potrójnej dubeltówki z zaproszeniem do stołu i walnięcia po lufie, oczywiście z nowej dostawy. Wyłożyłem z koszyka, porcje zupy, jakiś chleb, no i oczywiście to, na co było największe zapotrzebowanie. Dajka natychmiast zajęła się resztą, czyli odkręciła nakrętkę, wlała sobie tak około ćwierć szklanki a drugą szklanką wydzieliła taka sama porcję i przez lejek wlała ją do pustej butelki po oranżadzie Helena, bo przyjaciel już miał tak ograniczone ruchy w łokciach, że szklanką nie mógł się posługiwać. Zresztą już od kilkunastu lat miał opracowane manewry, które opanował do perfekcji, łyżkę i widelec też miał specjalnie przedłużone, by mógł sam sobie poradzić z jedzeniem. Posiedzieliśmy, pogadaliśmy, Dajka wykonała kilka razy manewr z lejkiem, zrobiło się wesoło, po około dwóch godzinach wróciłem do domu, po drodze z okien samochodu z ciekawości obejrzałem ogródek sąsiada i stwierdziłem na nim brak kwiatów, pewnie miał imieniny żony – pomyślałem. Będąc w domu pomyślałem, że może to i dobrze, że jest Dajka mój przyjaciel ma do kogo gębę otworzyć i nawet jak mu coś z rąk wypadnie, będzie miał kto podnieść. Po paru dniach Dajka poznała teren i już mnie wyręczała z większości spraw, które były niezbędne w egzystencji mojego przyjaciela, więc wpadałem już rzadziej, tak około trzy razy w tygodniu. Po kilku tygodniach wpadłem na genialny pomysł, jak się później okazało, raczej szatański, no ale jak mogłem to przewidzieć. Ale po kolei. Tym pomysłem było założenie im Internetu. Komputer, stary, używany, ale w dobrym stanie stał bezużyteczny w piwnicy. Przyjacielowi zawsze opowiadałem, że jest takie forum chorych na hemofilię i często są poruszane na nim sprawy nas dotyczące, poza tym mógłby obejrzeć sobie od czasu do czasu jakiś film. Od pomysłu do jego realizacji minął tydzień i komputer śmigał jak ta lala. Potem krótki przyspieszony kurs – jak wchodzić na Forum PSCH poprzez mój login i hasło i jak włączyć, by się pokazał film na ekranie. Dajka powiedziała, że ona to lubi takie romantyczne, gdzie się ludzie kochają, mój przyjaciel stwierdził, że też ma podobne zainteresowanie bo lubi pornosy, żart i ironia nie opuszczały go nigdy. Mimo, że uznałem to za żart, na wszelki wypadek ponagrywałem im wiele takich filmów z tych dwóch ulubionych przez nich kategorii. Trwało to kilka miesięcy, oglądali i pili, a od czasu do czasu pili i oglądali. Pewnego razu Dajka zwierzyła mi się, że mój przyjaciel obiecał jej małżeństwo z tego względu, że jakby dostał odszkodowanie za podanie eksperymentalnego leku, który spowodował nieodwracalne szkody w jego wątrobie, to wszystkie te pieniądze dostanie ona, jako małżonka. Dajka zapytała mnie wtedy:
– Wiesiu, a czy to wystarczy, żeby pojechać w Bieszczady?. Spytałem dlaczego akurat tam, a nie nad morze czy w góry do Zakopanego. – Nie, odpowiedziała, tam gdzie mówisz, nie, choć tam też nigdy nie byłam, ale wchodzą w grę tylko Bieszczady. Spytałem dlaczego tylko?. Odpowiedziała mi, że jak była mała, to ciocia przysłała jej widokówkę z Bieszczad. To była piękna widokówka, nigdy więcej nikt jej nie przysłał widokówki, więc jej marzeniem jest choć raz w życiu pojechać w Bieszczady.
– Wiesz mówiła dalej, weźmiemy twojego przyjaciela w taki samochód, w który można wjechać wózkiem i pojedziemy, ale czy na pewno wystarczy tych pieniędzy z tego odszkodowania, dopytywała dalej: – Wystarczy, odpowiedziałem.
– Wiesz to dobrze, powiedziała Dajka i na tym temat bieszczadzki się urwał, bo Dajka znużona alkoholem i swoimi marzeniami oparłszy głowę o stół zasnęła. Mój przyjaciel namiętnie czytał Forum PSCH, cieszył się jak dziecko, dowiadując się o nowych lekach, o nowych terapiach, a najbardziej cieszyło go to, że już małe dzieci i młodzież nie wiedza co to ból, przy wylewie, że żyją normalnie i cieszą się z życia, że już tak blisko, że tego przekleństwa, jakim była kiedyś hemofilia za chwilę może w ogóle nie być. Aż przyszedł dzień, w którym pękło niebo, zastałem przyjaciela przed komputerem płaczącego i ze strachem w oczach, pytam co się stało:
– Wiesz Wiesiu, tu taki jeden pisze, on musi być kimś ważnym bo bardzo często się wypowiada, że według niego to on by nie dał czynnika chorym na hemofilię pijącym alkohol. Wiesiu jak on jest taki ważny, to oni mogą to przegłosować. Nie martw się nie mogą, odpowiedziałem.
– Bo wiesz Wiesiu niczego już się nie boję, tylko bólu, jeszcze po nocach mi się śni jak boli, więc zrywam się i obmacuję wszystkie stawy i ręką sięgam, by dotknąć opakowania czynnika, czy na pewno tam jest, bo wiesz ten czynnik dla mnie jest jak Jezus, który dotyka ręką i przestaje boleć.
– Na pewno mi go nie zabiorą – na pewno, odpowiedziałem. – To dobrze, powiedział, tobie jednemu już tylko wierzę, Stałem za jego plecami i ukradkiem ocierałem łzy. Nie minęło parę miesięcy jak ten sam, niedojrzały infantylny osobnik których wielu na tym świecie, wyraził opinię cytuję „ Jest większa szansa wygrania w Toto-Lotka niż otrzymania odszkodowania”. Dajka przeczytała ten wpis i zniknęła, tak jak zniknęły jej marzenia o pieniądzach, o wielkiej wyprawie w odległy świat, który znała tylko z pocztówki. Mój przyjaciel znowu miał tylko mnie, przestał czytać forum, przestał w ogóle interesować się komputerem, jedynie z czego nie zrezygnował, to ze swojego planu widoku czarnej ściany, więc pił coraz więcej i więcej, i w końcu mu się udało. Gdy pewnego dnia przyszedłem do niego, już nie żył. Zostawił list, po wyglądzie kartki wynikało, że napisał go dużo wcześniej i trzymał cały czas przy sobie, na kartce pomiętej i zatłuszczone napisał…Wiesiu nigdy ci tego nie zapomnę – dowcipniś, cholera, pomyślałem i łzy jak groch, zaczęły spadać z zatłuszczonej kartki. Nie wiedziałem czy to on płacze – czy ja
Wiesław Juźwik